01. Live While We're Young
02. Kiss You
03. Little Things
04. C'mon, C'mon
05. Last First Kiss
06. Heart Attack
07. Rock Me
08. Change My Mind
09. I Would
10. Over Again
11. Back For You
12. They Don't Know About Us
13. Summer Love
Jak wiadomo, wiele nastolatek szaleje za, obecnie bardzo popularnym, brytyjsko-irlandzkim boysbandem - One Direction. Skład grupy to: Harry Styles, Liam Payne, Zayn Malik, Louis Tomlinson i Niall Horan. Wymienieni młodzieńcy zyskali sławę, zajmując trzecie miejsce w brytyjskiej edycji programu X Factor. Nie rozumiem, na czym polega cała ta faza na 1D. Ja ich widzę, jako zwykłych młodych ludzi, którym zachciało się sławy. A zatem ich muzyka nie może olśniewać, gdyż muzyką można nazwać tylko całą tą drugoplanową otoczkę wokół nich samych. Dzisiaj zrecenzuję ich drugi album, "Take Me Home" [2012]. Już od pewnego czasu jestem ciekawa, co ludzie w tym widzą i muszę mieć o tym własne zdanie.
Pierwszy utwór na krążku, i zarazem pierwszy singiel, został zatytułowany Live While We're Young. Można powiedzieć, że jest to przeciętna popowa piosenka, która została stworzona, żeby zarobić pieniądze. Kawałek ma chwytliwy refren, wesołą atmosferę. Nie słucha się go źle, ale mam takie odczucie, że jest strasznie sztuczny. No bo nie chce mi się wierzyć, że ci młodzieńcy (średnia wieku: 20 lat) są namiętnymi słuchaczami popu (biorąc pod uwagę dzisiejszy pop). Drugi utwór to Kiss You. Jest utrzymany w takim samym klimacie, jak poprzedzający go numer - równie wesoły i chwytliwy. Cóż, nie byłoby to zgodne z prawdą, gdybym powiedziała, że ich muzyka mi się podoba, ale "Kiss You" "toleruję bardziej" niż "Live...". Chociaż w sumie nie ma między obiema piosenkami dużych różnic, więc co tu dużo mówić. Następnie pojawia się akustyczna ballada Little Things, która w zamyśle autorów najprawdopodobniej miała być wzruszająca. Podoba mi się pewien szczegół, bo zaspokoił moją ciekawość, a mam na myśli to, że każdy z członków 1D śpiewa tutaj osobno i można przeanalizować głos każdego z nich. Ogólnie piosenka jest lekka i nie sprawia bólu podczas słuchania, czyli mogę zaliczyć ją jako jedną z tych pozytywnych. O kolejnej piosence, czyli C'mon, C'mon, nie będę się zbytnio rozpisywać, bo na razie nie mam ochoty używać niemiłych epitetów. I to samo dotyczy Last First Kiss i Heart Attack. Przejdę od razu do Rock Me, które chyba miało być jakąś inną wersją "We Will Rock You" zespołu Queen. Cóż, nie wyszło. Moją uwagę zwróciło głupiutkie I Would. Słuchając tego po raz pierwszy, moja brew powędrowała w górę, wyrażając w ten sposób zażenowanie. Więcej na temat tej piosenki nie powiem, bo tu również padłoby kilka nieprzyjemnych przymiotników. Mam dość i przejdę od razu do podsumowania.
Mamy tu klika ballad, przeważają jednak "wesolutkie", chwytliwe kawałki. Cały krążek jest moim zdaniem zbyt jednolity. Są oczywiście różnice między piosenkami, ale są one dość mało zauważalne. Album powstawał pod okiem dwunastu producentów i tekściarzy. Jaki jest efekt? Dosyć marny. Chłopcy z One Direction (a raczej cała masa wyżej wspomnianych ludzi) nie wykreowali własnego stylu. Ich "twórczość" jest przeciętna. A szkoda, że w muzyce nie poszli w trochę inne klimaty, bo oglądałam z nimi kilka wywiadów i nie są wcale tacy infantylni, na jakich mogą wyglądać. Jeśli uważają muzykę za swoje powołanie, to dobrze, że pracują w tej branży, ale w materiale, który od nich dostajemy jest za mało ich własnego wkładu w całą tą (niestety) zbyt "komercyjną breję".
Pierwszy utwór na krążku, i zarazem pierwszy singiel, został zatytułowany Live While We're Young. Można powiedzieć, że jest to przeciętna popowa piosenka, która została stworzona, żeby zarobić pieniądze. Kawałek ma chwytliwy refren, wesołą atmosferę. Nie słucha się go źle, ale mam takie odczucie, że jest strasznie sztuczny. No bo nie chce mi się wierzyć, że ci młodzieńcy (średnia wieku: 20 lat) są namiętnymi słuchaczami popu (biorąc pod uwagę dzisiejszy pop). Drugi utwór to Kiss You. Jest utrzymany w takim samym klimacie, jak poprzedzający go numer - równie wesoły i chwytliwy. Cóż, nie byłoby to zgodne z prawdą, gdybym powiedziała, że ich muzyka mi się podoba, ale "Kiss You" "toleruję bardziej" niż "Live...". Chociaż w sumie nie ma między obiema piosenkami dużych różnic, więc co tu dużo mówić. Następnie pojawia się akustyczna ballada Little Things, która w zamyśle autorów najprawdopodobniej miała być wzruszająca. Podoba mi się pewien szczegół, bo zaspokoił moją ciekawość, a mam na myśli to, że każdy z członków 1D śpiewa tutaj osobno i można przeanalizować głos każdego z nich. Ogólnie piosenka jest lekka i nie sprawia bólu podczas słuchania, czyli mogę zaliczyć ją jako jedną z tych pozytywnych. O kolejnej piosence, czyli C'mon, C'mon, nie będę się zbytnio rozpisywać, bo na razie nie mam ochoty używać niemiłych epitetów. I to samo dotyczy Last First Kiss i Heart Attack. Przejdę od razu do Rock Me, które chyba miało być jakąś inną wersją "We Will Rock You" zespołu Queen. Cóż, nie wyszło. Moją uwagę zwróciło głupiutkie I Would. Słuchając tego po raz pierwszy, moja brew powędrowała w górę, wyrażając w ten sposób zażenowanie. Więcej na temat tej piosenki nie powiem, bo tu również padłoby kilka nieprzyjemnych przymiotników. Mam dość i przejdę od razu do podsumowania.
Mamy tu klika ballad, przeważają jednak "wesolutkie", chwytliwe kawałki. Cały krążek jest moim zdaniem zbyt jednolity. Są oczywiście różnice między piosenkami, ale są one dość mało zauważalne. Album powstawał pod okiem dwunastu producentów i tekściarzy. Jaki jest efekt? Dosyć marny. Chłopcy z One Direction (a raczej cała masa wyżej wspomnianych ludzi) nie wykreowali własnego stylu. Ich "twórczość" jest przeciętna. A szkoda, że w muzyce nie poszli w trochę inne klimaty, bo oglądałam z nimi kilka wywiadów i nie są wcale tacy infantylni, na jakich mogą wyglądać. Jeśli uważają muzykę za swoje powołanie, to dobrze, że pracują w tej branży, ale w materiale, który od nich dostajemy jest za mało ich własnego wkładu w całą tą (niestety) zbyt "komercyjną breję".
Moja ocena: 4/10.
A ja przyznam się bez bicia, że nawet ich polubiłem. Już na pewno są lepsi niż Justin Bieber :)
OdpowiedzUsuńNie znam tej ich płyty, ale poprzednia była lipna
OdpowiedzUsuńNowy post na htp://The-Rockferry.blog.onet.pl - recenzja płyty Mariah Carey + pierwsza część muzycznego alfabetu.
Świetna recenzja. Zapraszam do mnie - również sporo o muzyce.
OdpowiedzUsuńhttp://miedzy-brzegami.blogspot.com/
Jakoś nie czuję potrzeby zapoznawania się z ich muzyką, ale może kiedyś :D Świetna animacja z prawej strony ♥
OdpowiedzUsuńU mnie w końcu nowy post, zapraszam ;)
Chyba nie zabiorę się za ten album. Te teenpopowe produkcje mnie drażnią ;D Zapraszam na nową notkę ;)
OdpowiedzUsuńNie bede ukrywal, nie cierpie ich.
OdpowiedzUsuńmają naprawdę kilka piosenek fajnych
OdpowiedzUsuńzapraszam na swego bloga http://mybestmusic.blog.pl/
Naprawdę próbowałam. Próbowałam się do nich przekonać. No bo przecież coś musi w tym być, skoro jest taki booom. Ale nie mam pojęcia, co to jest ;p Może to, że są tacy śliczni, a gimnazjalistki lubią takich ślicznych chłopców, śpiewających "o życiu". Mogę ich nie lubić, ale toleruję. Czego nie mogę tolerować, to porównywanie ich do The Beatles. Ba! Czytam czasem, ze oni są lepsi od The Beatles! WTF?! "Album powstawał pod okiem dwunastu producentów i tekściarzy. Jaki jest efekt? Dosyć marny." Ano właśnie. Więc jaki oni niby mają talent, oprócz umiejętności sprzedania tego materiału?
OdpowiedzUsuńAle hejtuje ;p zapraszam do siebie na nowy post :)
zapraszam na nowy post :)
OdpowiedzUsuńi na kolejny ;p
OdpowiedzUsuńchyba się nie znasz, oni są świetni!
OdpowiedzUsuńKażdy ma własny gust, ale jeśli nie rozumiesz treści piosenek to się o niej nie rozpisuj.
OdpowiedzUsuń