środa, 18 grudnia 2013

Recenzja albumu Toma Odella "Long Way Down"


01. Grow Old With Me
02. Hold Me
03. Another Love
04. I Know
05. Sense
06. Can't Pretend
07. Till I Lost
08. Supposed To Be
09. Long Way Down
10. Sirens

Pod koniec roku 2012 na brytyjską scenę muzyczną z rozmachem wkroczył pewien młody artysta, czyli nie kto inny jak Tom Odell. Za samą EP'kę, "Songs From Another Love", otrzymał nagrodę BRITs Critics' Choice Award. Debiutancki minialbum był tylko przedsmakiem przed daniem głównym. W czerwcu 2013 roku światło dzienne ujrzał pierwszy studyjny album Brytyjczyka, "Long Way Down", który dzisiaj zrecenzuję.

Album otwiera singlowe Grow Old With Me. Utwór jest dobrym przykładem rozbrajającej szczerości Odella. Opowiada o miłości, która będzie trwała całe życie, pomimo szybko upływającego czasu. Tom, nagrywając płytę, miał 21 lat, więc tak dojrzałe słowa w ustach tak młodego człowieka brzmią naprawdę niecodziennie. Piosenka dobrze odzwierciedla nieco melancholijny charakter płyty. Po niej następuje mocniejsze Hold Me. Wyraźniej słyszymy tutaj perkusję, momentami gitarę, a wokal Toma nie jest już tak delikatny jak w poprzednim nagraniu, ale i tak nie mogę się oprzeć jego urokowi. Another Love to piękny, nostalgiczny i bardzo wzruszający utwór. I znów Tom powala swoją szczerością. Bo, poza talentem do komponowania wspaniałych utworów, to właśnie dzięki niej zdobył serca słuchaczy. I Know to jeden z moich faworytów. Od pierwszego przesłuchania numer urzeka mnie swoim brzmieniem. Nie można przejść obok niego obojętnie. Delikatne Sense, wbrew pozorom, potrafi poruszyć do głębi. Instrumentarium ogranicza się tu do samego fortepianu, który z nieprzeciętnym głosem Odella tworzy bardzo oszczędne, ale zgrabne połączenie. Can't Pretend to mój ulubiony numer. Nie wiem czy chodzi mi o niesamowitą melodię czy o wokal Toma, ale utwór ma w sobie coś niezwykłego. Artysta dobrze oddał tutaj swoje emocje. Till I Lost to wyrazisty utwór, o pozytywnym brzmieniu. Czarujące Supposed To Be należy do moich ulubionych kompozycji. Lekkie, a zarazem szczere i głębokie. Nie wiem dlaczego aż tak zwróciłam na to uwagę, ale muszę wspomnieć o świetnej aranżacji utworu: każdy dźwięk jest idealnie wyważony, nic dodać nic ująć. Tytułowy track to delikatny fortepianowy utwór, który docenia się bardziej dopiero po kilku przesłuchaniach. Album wieńczy utwór Sirens, który świetnie sprawiłby się na koncercie.

Pomimo tak młodego wieku, od razu rzuca się w oczy dojrzałość artysty. Warstwa liryczna skupia się oczywiście wokół tematu miłości. Jednak Tom przedstawił ją na swój własny, niebanalny sposób, czego niektórzy bardziej doświadczeni muzycy mogliby mu tylko pozazdrościć.

"Long Way Down" to album spójny, przemyślany. Wolniejsze kompozycje przeplatają się z bardziej dynamicznymi, a wszystkie są utrzymane w lekko melancholijnym klimacie. Sposób, w jaki Odell potrafi zaśpiewać swoje utwory chwyta mnie za serce. I kolejnym plusem jest jego fortepian. Tom mnie po prostu oczarował. Bez wątpienia jest jednym z najciekawszych debiutantów ostatnich lat. Jak na moje oko, albumem "Long Way Down" otworzył sobie drzwi do sukcesu. Jestem pewna, że swoją muzyką zachwyci nas jeszcze nieraz.
Moja ocena: 8/10.

czwartek, 7 listopada 2013

Recenzja albumu Jessie Ware "Devotion"


01. Devotion
02. Wildest Moments
03. Running
04. Still Love Me
05. No To Love
06. Night Light
07. Swan Song
08. Sweet Talk
09. 110 %
10. Taking In Water
11. Something Inside

Jessica Lois Ware, znana jako Jessie Ware, to brytyjska wokalistka, która w 2011 roku zadebiutowała singlem "Strangest Feelings", a w połowie zeszłego roku wydała swój pierwszy album "Devotion", który dzisiaj zrecenzuję. Magazyn Clash nazwał Jessie "brakującym ogniwem między Adele, SBTRKT i Sade". A więc przekonajmy się, co wokalistka ma nam do zaoferowania.

Album otwiera tytułowy utwór Devotion, który dobrze oddaje klimat płyty. Jest delikatny, a zarazem wyrazisty. Żeby piosenka w pełni do mnie dotarła, musiałam się z nią osłuchać, a potem z każdym kolejnym przesłuchaniem wyłapywałam nowe dźwięki. A jest ich naprawdę wiele. Następnie zaserwowano słuchaczom słynne Wildest Moments. Przyjemny, melodyjny, a przy tym bardzo chwytliwy utwór. Głos Jessie brzmi tutaj znakomicie. Lekko rockowe Running to jeden z bardziej energicznych kawałków na płycie, choć jest równie delikatny i kobiecy jak reszta, a pomimo wyraźnej perkusji i gitary elektrycznej, elegancki wokal Jessie idealnie się tutaj wpasowuje. W Still Love Me słychać o wiele więcej elektroniki, niż w poprzednich nagraniach, co oczywiście nie znaczy, że kawałek brzmi gorzej. Elektronika jest tutaj dobrana w idealnej dawce. Bo przecież co za dużo, to niezdrowo. W No To Love słychać wpływy hip-hopu. Jak widać, Jessie odnajduje się nawet w takich klimatach. Pod koniec piosenki słychać kilka linijek rapowanych przez Dave'a Okumu, jednego z producentów albumu. Night Light to jeden z bardziej popowych kawałków na płycie. Na tle innych jest dosyć energiczny. Głos Jessie brzmi tutaj bardzo przejmująco. I muszę wspomnieć o świetnych wstawkach smyczków na początku i na końcu nagrania. W elektronicznym Swan Song najbardziej podoba mi się refren, który wyróżnia się wśród spokojniejszych zwrotek. Sweet Talk to jeden z szybszych utworów, od którego bije pozytywna energia. 110 % wyróżnia się pokaźną dawką elektroniki i chwytliwą melodią. Pomimo, że Jessie śpiewa bardzo delikatnie i łagodnie, piosenka ma szybkie tempo, co razem sprawia niesamowite wrażenie. Taking In Water to spokojna ballada o ciekawej, pełnej metafor, warstwie tekstowej. Album wieńczy delikatny utwór Something Inside, niezwykle przyjemny dla ucha.

Pomimo tego, że przeczytałam wiele pozytywnych recenzji albumu, podchodziłam do niego sceptycznie, myśląc, że Jessie Ware to kolejna gwiazda pop, która najprawdopodobniej zniknie tak szybko jak się pojawiła. Jakże bardzo się pomyliłam! Jessie to nie tylko inteligentna, ale i piękna oraz utalentowana kobieta. Jej twórczość zawarta na "Devotion" to kawał świetnej muzyki na bardzo wysokim poziomie. Nie potrafię wskazać gorszego momentu, a każdym utworem można się wręcz delektować. Myślę, że muzyka Jessie zachwyciłaby nawet najbardziej wymagających słuchaczy. A sama wokalistka na pewno nagra jeszcze niejeden świetny album.
Moja ocena: 9/10.

czwartek, 24 października 2013

Recenzja albumu Bastille "Bad Blood"


01. Pompeii
02. Things We Lost In The Fire
03. Bad Blood
04. Overjoyed
05. These Streets
06. Weight Of Living, Pt. II
07. Icarus
08. Oblivion
09. Flaws
10. Daniel In The Den
11. Laura Palmer
12. Get Home
13. Weight Of Living, Pt. I

Bastille to brytyjski "alternative-rockowy" zespół, założony w 2010 roku. Na początku Bastille było solowym projektem Dana Smitha, obecnego wokalisty grupy, który w końcu zdecydował o stworzeniu zespołu. Obecni członkowie Bastille, oprócz Smitha, to Chris Wood, Will Farquarson i Kyle Simmons. Zespół zadebiutował singlem "Overjoyed", który ukazał się w kwietniu 2012 roku. Kolejne single zajmowały coraz wyższe miejsca w notowaniach, a w marcu 2013 roku zespół wydał swój pierwszy studyjny album, "Bad Blood", który dzisiaj zrecenzuję.

Album otwiera singlowe Pompeii - pierwsza piosenka zespołu, którą usłyszałam, i która skłoniła mnie do sięgnięcia po "Bad Blood". Utwór niesamowicie szybko wpada w ucho, przy czym jest bardzo przyjemny w odbiorze. Brzmi pozytywnie, melodia jest żwawa, a w tle słychać ciekawą grę sekcji rytmicznej. Ogółem dobry, indie-popowy kawałek. Trochę większe wrażenie zrobił na mnie kolejny utwór, Things We Lost In The Fire. Oprócz rewelacyjnej melodii i przyjemnego wokalu, utworowi smaku nadają smyczki, które wybijają się ponad inne instrumenty. Tytułowa piosenka, Bad Blood, niestety nie zyskała mojej aprobaty. Zwrotki są przeciętne, a refren nieco irytujący. Jak dla mnie, kawałek bez charakteru. Overjoyed to trochę monotonny, choć przyjemny utwór. Rozpoczyna się delikatnie - słyszymy fortepian, a potem dochodzi perkusja. Odnoszę wrażenie, że cały utwór brzmiałby lepiej, gdyby zostawić sam wokal i fortepian. These Streets brzmi pozytywnie, co jest miłą odmianą po poprzednim numerze. Utwór od razu przypadł mi do gustu, między innymi dzięki różnorodności instrumentów. A poza tym kawałek jest bardzo chwytliwy. Weight Of Living, Pt. II również zaliczam do lepszych na krążku. Jest pozytywny, energiczny, i muszę wspomnieć o wyjątkowo udanej grze sekcji rytmicznej i dobrym wokalu. Icarus to dobrze zaaranżowany, aczkolwiek w kwestii melodii nudny utwór. Na tle innych niczym się nie wyróżnia. Potem pojawia się akustyczne Oblivion, elektroniczne Flaws i jeden z ciekawszych kawałków z drugiej połowy płyty, Daniel In The Den. Bardzo ciekawy, chwytliwy numer, o nietypowej melodii. Muszę jeszcze wspomnieć o różnorodności instrumentów, którą bardzo cenię. Singlowe Laura Palmer nie przypadło mi do gustu. Po singlu spodziewałam się, że piosenka będzie się choć trochę wyróżniać, ale niestety bardzo zlewa się z resztą. Get Home to również mało charakterystyczny utwór z rodzaju "zapychaczy". Weight Of Living, Pt. I to mało chwytliwe, ale przyjemne zakończenie.

Najpierw wspomnę, że po przesłuchaniu całej płyty muszę z przykrością stwierdzić, że Bastille w żadnym stopniu nie jest zespołem alternative-rockowym. Ich brzmienie można nazwać za to indie-popem. Utwory są lekkie, nie ma żadnych ostrzejszych momentów. Połowa płyty to kawał dobrej muzyki (PompeiiThings We Lost In The FireThese StreetsFlawsDaniel In The Den), ale druga połowa to monotonne i dosyć nudne kawałki. Słuchanie "Bad Blood" nie było stratą czasu, a zespołowi udało się wykreować swój styl, ale szczerze mówiąc, liczyłam na coś lepszego. Mam nadzieję, że następny album zespołu będzie bardziej przebojowy.
Moja ocena: 5/10.

wtorek, 10 września 2013

Artystka, która zmieniła moje życie

Dzisiejsza notka będzie poświęcona akcji "Zespół, który zmienił moje życie". W moim przypadku opowiem nie o zespole, a o solistce, dzięki której zmieniło się moje spojrzenie na muzykę. Mowa tutaj o Amy Winehouse.

1. Historia poznania solistki
Kilka lat temu w domu zupełnie przypadkiem pojawiła się płyta Amy. Z tego co pamiętam album został zakupiony przez mojego tatę, który uwielbiał chilloutowo-jazzowe brzmienia i z taką właśnie myślą kupił "Back To Black". Po przesłuchaniu stwierdził, że to nie było to, czego szukał, jednak krążek bardzo mu się spodobał. W krótkim czasie Amy swoją twórczością i niesamowitym głosem oczarowała również mnie. Postanowiłam sprawdzić, czy wokalistka ma na swoim koncie jeszcze jakieś albumy i wkrótce "Frank" wylądował w mojej płytotece. Uzależnienie się od muzyki Amy było wtedy tylko kwestią czasu...

2. Najważniejsza piosenka
Trudny wybór. Chętnie wymieniłabym wszystkie piosenki z "Back To Black", bo każda jest dla mnie tak samo ważna i wiele dla mnie znaczy. Jednak od zawsze ponad inne wybijał się utwór "You Know I'm No Good". Jak dla mnie jest po prostu magiczny.

***
3. Najlepszy koncert
W swojej karierze Amy dała wiele świetnych koncertów, choć zdarzało się też wiele kiepskich. Najbardziej podoba mi się koncert Amy Winehouse Live In London 2007. Niestety nigdy nie będę miała możliwości zobaczenia Amy na żywo...

4. Marzenia związane z solistką
Chciałabym dołączyć do swojej kolekcji wszystkie płyty koncertowe Amy oraz zaopatrzyć się w wersje winylowe "Franka", "Back To Black" i pośmiertnego "Lioness: Hidden Treasures".



5. Za co jestem jej wdzięczna?
Dzięki niej odzyskałam wiarę w to, że oryginalni artyści nie wymarli wraz z końcem XX wieku. Twórczość Amy zmieniła moje spojrzenie na muzykę; otworzyłam się na wiele brzmień. Bardzo wiele godzin poświęciłam jej muzyce i teraz zdaję sobie sprawę z tego, że były to jedne z najlepszych chwil jakie mogłam ostatnimi czasy przeżyć. I za to jestem, i zawsze będę, jej niezmiernie wdzięczna.



Notka trochę opóźniona i dosyć krótka, ale to zawsze coś. Za nominację dziękuję koledze z bloga http://papparazzimusic.blogspot.com/ :)

środa, 7 sierpnia 2013

Recenzja albumu Gorillaz "Demon Days"


01. Intro
02. Last Living Souls
03. Kids With Guns
04. O Green World
05. Dirty Harry
06. Feel Good Inc.
07. El Manana
08. Every Planet We Reach Is Dead
09. November Has Come
10. All Alone
11. White Light
12. Dare
13. Fire Coming Out Of The Monkey's Head
14. Don't Get Lost In Heaven
15. Demon Days

Gorillaz to pochodzący z Anglii wirtualny zespół, wykonujący indie rocka, połączonego z popem i hip-hopem. Album "Demon Days" [2005], który dzisiaj zrecenzuję, to czwarty krążek grupy. Wirtualny skład grupy to 2-D (wokal), Noodle (gitara), Murdoc Niccals (gitara basowa) i Russel Hobbs (perkusja). Jednym z założycieli Gorillaz jest Damon Albarn, który jest również kompozytorem grupy. Drugi z założycieli to rysownik, Jamie Hewlett, odpowiedzialny za rysowanie wirtualnych członków zespołu.

Album otwiera instrumentalno-elektroniczne intro o nieco tajemniczym brzmieniu. Potem zaserwowano słuchaczom utwór Last Living Souls, który dobrze odzwierciedla klimat płyty. Słychać tutaj dość dużo elektroniki, chociaż da się też usłyszeć część instrumentalną. Następny utwór, Kids With Guns, jest jednym z moich ulubionych na płycie. Podoba mi się nieco melancholijny wokal oraz lekkość piosenki. Kolejny kawałek nosi tytuł O Green World. Na początku słychać dużo elektroniki, a potem wchodzi delikatny wokal i chórki. Muszę przyznać, że utwór stanowi bardzo zręczną i ciekawą elektroniczną mieszankę. Dirty Harry zaliczam do moich ulubionych na płycie. Warto zwrócić uwagę na nietypowy wokal i (niestety krótkie) elementy instrumentalne. W drugiej części piosenki słyszymy gościnnie występującego rapera Bootiego Browna. Melodia brzmi pozytywnie, a tymczasem utwór krytykuje poczynania prezydenta George'a W. Busha dot. wojny w Iraku. Feel Good Inc. to mój pierwszy kawałek Gorillaz, jeden z moich ulubionych i lepszych na krążku. Brzmi naprawdę nietypowo ze względu na różnorodność dźwięków. Sekcja rytmiczna brzmi czysto i solidnie, ale najbardziej podoba mi się zmęczony wokal 2-D. W piosence występuje gościnnie hip-hopowy zespół De La Soul, jednak na szczęście utwór w ogóle hip-hopowy nie jest. El Manana to jeden ze spokojniejszych i bardziej melancholijnych utworów na płycie. Potem mamy Every Planet We Reach Is Dead z dużą dawką elektroniki i ciekawą melodią. November Has Come to kolejna pasująca do całości kompozycja; rapowane przez gościnnego wykonawcę zwrotki i refren śpiewany przez wokalistę Gorillaz. Jeśli chodzi o drugą połowę albumu, moją uwagę przykuł utwór Fire Coming Out Of The Monkey's Head. Można powiedzieć, że nie ma tu wokalu; cały tekst zamiast śpiewany jest mówiony. W gruncie rzeczy jest to historia o zniszczeniu, niemniej jest dosyć ciekawa i warto ją przeczytać. Pominę dwa ostatnie utwory i przejdę od razu do podsumowania.

Zespół miał dobrą koncepcję, aby łączyć różne brzmienia, jednak jak dla mnie jest tu o wiele za dużo rapu. Obiektywnie mówiąc nie ma przesady z elektroniką, chociaż jak na mój gust jej też jest trochę za dużo. Albumowi nie można jednak odmówić oryginalności. Krążek można w skrócie opisać tak: melancholijne melodie z dodatkiem elektroniki i czarnego rapu. "Demon Days" to naprawdę ciekawa płyta, aczkolwiek nie do końca trafia w mój gust.
Moja ocena: 7/10.

środa, 31 lipca 2013

Relacja z koncertu Deep Purple - Wrocław, 2013

Deep Purple - brytyjski zespół rockowy zaliczany już do tych legendarnych. Swoją działalność rozpoczął w 1968 roku, kiedy członkowie mieli po dwadzieścia kilka lat.

Wczoraj, 30 lipca, miałam przyjemność na żywo posłuchać i zobaczyć tą legendę. Grupa wystąpiła w następującym składzie: Ian Gillan (wokal), Steve Morse (gitara), Roger Glover (gitara basowa), Don Airey (klawisze) i Ian Paice (perkusja). Jestem pełna podziwu dla tych starszych panów, ponieważ wiele osób w wieku siedemdziesięciu lat ledwo wstaje z fotela, a ww. panowie pokazali wczoraj na co ich stać. A stać na bardzo wiele.

Nie muszę się chyba rozpisywać o tym, że repertuar Deep Purple był fantastyczny, bo jest to oczywiste. Ale warto wspomnieć, że wykonanie muzyki było bezbłędne. Widać było idealną współpracę muzyków, pełny profesjonalizm. Wszystkie instrumenty doskonale się dopełniały. Każdy z muzyków miał podczas koncertu jedno długie solo. Solówki były najbardziej widowiskowymi elementami. Każde solo było naprawdę znakomite, jednak panowie Paice (perkusja) i Airey (klawisze) spisali się, jak na mój gust, najlepiej. Ku miłemu zaskoczeniu pan Airey uraczył nas odegraniem fragmentów utworów Chopina, Mozarta i fragmentem naszego polskiego hymnu. Jestem naprawdę zachwycona.

Ciekawym zjawiskiem było to, że publikę stanowiła młodzież przemieszana ze starszymi fanami zespołu, którzy na koncercie mogli przypomnieć sobie swoją młodość. Miło było patrzeć na wprawionych w zachwyt fanów oraz muzyków, szczęśliwych że mogli tych fanów zachwycić. To niesamowite, jak muzyka może łączyć.

Podsumowując, było to oszałamiające, zapierające dech w piersiach show, które naprawdę warto było zobaczyć.

***

czwartek, 18 lipca 2013

Recenzja albumu Rage Against The Machine "Rage Against The Machine"



01. Bombtrack
02. Killing In The Name
03. Take The Power Back
04. Settle For Nothing
05. Bullet In The Head
06. Know Your Enemy
07. Wake Up
08. Fistful Of Steel
09. Township Rebellion
10. Freedom

Pewnie niewielu z was mówi coś nazwa Rage Against The Machine. Jest to amerykański zespół, który w latach 90. był jedną z najważniejszych grup rapcore'owych. Muzyka RATM to zręczna mieszanka rapu, hard rocka, metalu i funku. W skład grupy wchodzą: Zack de la Rocha (wokal), Tom Morello (gitara), Brad Wilk (perkusja), Tim Commerford (gitara basowa). Dzisiaj zrecenzuję debiutancki album zespołu, "Rage Against The Machine" [1992].

Album otwiera wybuchowy utwór Bombtrack, który świetnie oddaje klimat płyty. Od razu rzuca się w oczy, a raczej w uszy, charakterystyczny głos Zacka de la Rochy, który idealnie dopełnia melodię. Moją uwagę przykuła również pewność, z jaką zespół posługuje się instrumentami; w efekcie otrzymujemy bardzo solidne brzmienie. Dzięki Killing In The Name poznałam RATM, więc jest to dla mnie najbardziej sentymentalna piosenka. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam ten utwór, zaskoczyła mnie agresja, z jaką kawałek został zaśpiewany. Bardzo mocne, solidne brzmienie. Aż napełnia słuchacza buntowniczą energią. Wbrew pozorom utwór jest bardzo chwytliwy, a refren jest naprawdę niesamowity. Take The Power Back zaczyna się spokojnie, niepozornie, a potem następuje wybuch melodii. Utwór brzmi nieco pozytywniej niż poprzedni, aczkolwiek jest równie buntowniczy. Settle For Nothing wyróżnia się na tle innych. Na początku utworu wokalista spokojnie mówi, co jest do niego w ogóle niepodobne, potem dopiero zaczyna wrzeszczeć, jak na niego przystało. Settle For Nothing to bardzo specyficzny utwór, nie tylko ze względu na inne wykorzystanie wokalu, ale też ze względu na brak powtarzającej się melodii w systemie zwrotka-refren. Razem z Killing In The NameBullet In The Head to moje ulubione utwory. Kawałek zawiera elementy funku, co brzmi naprawdę zniewalająco. Jakby tego było mało, utwór jest jeszcze bardzo chwytliwy. Gitara brzmi tutaj rewelacyjnie, a wokal jest naprawdę godny uwagi. Pod koniec słychać szept de la Rochy, a za chwilę wokalista zaskakuje słuchacza agresywnymi, buntowniczymi krzykami. Know Your Enemy, piosenka jedna z moich ulubionych, również ma funkowy posmak, jednak tylko na początku, bo funkowe elementy zaraz zamienione są na mocniejsze akcenty. W połowie utworu muzycy zaczynają szeptać, co w efekcie brzmi doskonale. Ponadto kawałek jest bardzo chwytliwy. Przejdę od razu do ostatniego utworu. Freedom to ciekawe nagranie - kilkakrotnie zmienia się w nim melodia. Wokalista raczy tutaj słuchaczy bardzo agresywnymi okrzykami, godnymi Kurta Cobaina. Utwór to dobre zwieńczenie albumu.


Album "Rage Against The Machine" zmienił nieco moje zdanie na temat muzyki, a mam na myśli to, że poszerzył moje pojęcie o muzyce rockowej. Wniósł też dużo świeżości do muzyki, której słucham na co dzień. Zespół pokazał na co go stać, a wynika z tego, że na bardzo wiele. Wokalista klnie jak szewc, ale muszę przyznać, że ten element naprawdę tu pasuje. Z ich muzyki wylewa się energia, nie da się spokojnie siedzieć. Dla ich brzmienia charakterystyczny jest również bunt. Teksty nie są płytkie - najczęściej poruszają tematy polityczne. Treść robi jeszcze większe wrażenie, kiedy zostaje wykrzyczana przez de la Rochę. Ogólnie rzecz biorąc, album jest naprawdę imponujący i warty przesłuchania. Po tak mocnym debiucie z chęcią sięgnę po kolejne płyty zespołu.
Moja ocena: 10/10.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Recenzja albumu Bruno Marsa "Doo-Wops & Hooligans"


01. Grenade
02. Just The Way You Are
03. Our First Time
04. Runaway Baby
05. The Lazy Song
06. Marry You
07. Talking To The Moon
08. Liquor Store Blues Feat. Damian Marley
09. Count On Me
10. The Other Side Feat. Cee Lo Green & B.o.B

Nie mam wątpliwości co do tego, że wszyscy wiedzą, kim jest Peter Gene Hernandez, znany bardziej jako Bruno Mars. Zanim został wokalistą solowym, pisał piosenki dla innych wykonawców. Kilka lat temu, w 2010 roku wydał debiutancki album "Doo-Wops & Hooligans", dzięki czemu zrobiło się o nim głośno. Potem wszystko przycichło, aż Mars wydał drugi album, ale dzisiaj nie o tym.

Na początek zaserwowano słuchaczom singiel Grenade. Na początku podchodziłam do tego utworu sceptycznie, ale z każdym przesłuchaniem podobał mi się bardziej. Nie znaczy to jednak, że się nim zachwycam. Potem mamy kolejny singiel, Just The Way You Are. Piosenka w ogóle nie przypadła mi do gustu, jest zbyt ckliwa i przesłodzona. Kolejny utwór to Our First Time z elementami reggae. Kawałek jest spokojny, lekki i jak na moje oko jest jednym z lepszych na krążku. Runaway Baby i singiel The Lazy Song to moje ulubione utwory. Ten pierwszy jest najszybszy i najbardziej energiczny, ponadto jest chwytliwy w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie przynudza. Z kolei The Lazy Song to jak najbardziej "leniwa piosenka". Słyszymy tu gitarę akustyczną i efektowne chórki. Utwór bardzo przyjemny w odbiorze. Kolejny singiel, Marry You, może i da się posłuchać, ale, nie wiedzieć czemu, w ogóle go nie polubiłam. Talking To The Moon to dosyć dziwne nagranie, zbyt ckliwe, aczkolwiek da się słuchać. W Liquor Store Blues Marsowi partneruje Damian Marley. Słyszymy tu wyraźnie elementy reggae. Utwór jeden z lepszych. Count On Me jest po prostu kiepskie. Bez charakteru, nijakie. Przy nagrywaniu The Other Side Marsowi towarzyszyli Cee Lo Green i B.o.B. Całkiem dobre nagranie.

Nikt się nie zdziwi, jeśli napiszę, że Mars śpiewa o miłości, która jest już wyczerpanym tematem. Można się było tego spodziewać, bo przecież o czym innym można by pisać piosenki? Wokalista oczywiście nie wniósł do tematu nic nowego, więc mogę śmiało powiedzieć, że warstwa liryczna jest do niczego.

Album uzyskał w różnych krajach status złotej i platynowej płyty. Podbijał listy przebojów. Wszyscy się nim na zabój zachwycali. Ale czy słusznie? Trzeba przyznać, że połowa albumu to dobre utwory. Jednak druga połowa to nudne lub zbyt ckliwe piosenki o miłości, które jakoś nie pasują mi do wizerunku Marsa. Choć płyta ma wiele minusów, ma też plusy. Słuchanie jej nie było w sumie straconym czasem.
Moja ocena: 6/10.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Recenzja albumu Lianne La Havas "Is Your Love Big Enough?"


01. Don't Wake Me Up
02. Is Your Love Big Enough?
03. Lost & Found
04. Au Cinéma
05. No Room For Doubt Feat. Willy Mason
06. Forget
07. Age
08. Elusive
09. Everything Everything
10. Gone
11. Tease Me
12. They Could Be Wrong

Lianne La Havas to brytyjska wokalistka i kompozytorka soulowa, która zadebiutowała w 2012 roku płytą "Is Your Love Big Enough?", o której dzisiaj opowiem. Krążek został nagrodzony tytułem najlepszego albumu roku 2012 według iTunes'a.

Album otwiera delikatny utwór Don't Wake Me Up, który, pomimo, że nie jest najlepszym utworem na płycie, świetnie się prezentuje. Uwagę słuchacza od razu zwraca głos Lianne o ciekawej barwie. Kolejny utwór, jeden z singli, to Is Your Love Big Enough?, dzięki któremu zainteresowałam się wokalistką. Utwór jest jednym z tych bardziej energicznych. Melodia często się zmienia, przez co kawałek jest naprawdę ciekawy, przy czym brzmi fantastycznie. Ballada Lost & Found, również singiel, już mniej przypadła mi do gustu, chociaż i tak Lianne brzmi tutaj świetnie. Jednym z moich ulubionych utworów na płycie jest delikatne akustyczne Au Cinéma; powiedziałabym, że jest w nim troszkę retro brzmienia. No Room For Doubt, pierwszy singiel, Lianne wykonuje z Willy'm Mason'em. Jest to lekka akustyczna ballada, w której głosy obu artystów idealnie ze sobą współgrają. Forget zaliczam do moich ulubionych. Utwór ukazuje tą bardziej energiczną stronę muzyki Lianne. Można tutaj wysłyszeć ledwo dostrzegalne rockowe akcenty. Uwielbiam ten dynamiczny, chwytliwy refren. Age, ostatni singiel, to lekkie akustyczne i bardzo pozytywne nagranie.

Warstwa liryczna porusza już wyczerpany na wszelkie możliwe sposoby temat miłości. Teksty nie wniosły do tego tematu nic nowego, niczym mnie raczej nie zachwyciły, ale zainteresował mnie (a potem bardzo polubiłam) tekst do utworu Age.

Od razu widać, że płyta nie została nagrana, aby podbijać listy przebojów. Na "Is Your Love Big Enough?" przeważają subtelne, akustyczne kompozycje, jednak można tu znaleźć kilka szybszych, bardziej energicznych utworów. Jak dla mnie najlepszymi punktami na krążku są ForgetAu CinémaIs Your Love Big Enough?No Room For DoubtMyślę, że wymagający słuchacze nie będą zawiedzeni twórczością Lianne, która z pewnością zachwyci nas jeszcze niejednym albumem.
Moja ocena: 7/10.
***

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Recenzja albumu Florence + The Machine "Ceremonials"


01. Only If For A Night
02. Shake It Out
03. What The Water Gave Me
04. Never Let Me Go
05. Breaking Down
06. Lover To Lover
07. No Light, No Light
08. Seven Devils
09. Heartlines
10. Spectrum
11. All This And Heaven Too
12. Leave My Body

"Ceremonials" [2011] to drugi album grupy Florence + The Machine, który, jak wyraziła się Florence, miał być drugą częścią poprzedniej płyty, "Lungs". Co tu dużo mówić, debiut zrobił na mnie ogromne wrażenie, więc po "Ceremonials" dużo się spodziewałam. Florence wypowiedziała się na temat albumu następująco: "Usiłowałam nagrać materiał, który sama chciałabym usłyszeć, dramatyczne, potężne, a jednocześnie nieco przerażające brzmienie. Chciałam, żeby efekt był powalający." Czas się przekonać, czy krążek sprostał moim oczekiwaniom.

Album otwiera nieco tajemniczy utwór Only If For A Night, który swoją drogą jest naprawdę fantastyczny. Doskonale wprowadza słuchacza w atmosferę płyty, przy czym jest bardzo chwytliwy, chociaż mnie potrafi czasem zdołować. Jednak nie potrafię oprzeć się jego urokowi. Drugi utwór i zarazem singiel to Shake It Out. Początek jest spokojny, utwór z czasem jest coraz bardziej energiczny. Refren to prawdziwa eksplozja melodii. Naprawdę dobre nagranie. Trzeci utwór i kolejny singiel, What The Water Gave Me, jest już spokojniejszy niż poprzedni, ale nie znaczy to, że jest mniej przebojowy. Następnie mamy kolejną perełkę, fortepianową balladę, Never Let Me Go. Z kolei Breaking Down jest bardzo energiczne i jako jedno z niewielu nie brzmi tak mrocznie. Uwielbiane przeze mnie Lover To Lover również jest pozytywnym utworem, co z jednej strony jest miłą odmianą, a z drugiej zbytnio kontrastuje z bardziej mrocznymi i tajemniczymi kompozycjami. A nawet jeśli utwór odstaje, i tak jest wspaniały. Następny kawałek to magiczne No Light, No Light, które urzeka swoim brzmieniem i hipnotyzuje słuchacza. Seven Devils jest równie porywające, choć lekko melancholijne, nie traci jednak przez to na wartości. Pomimo że to już końcówka płyty, nie umieszczono tu zapychaczy, ale utwory równie ciekawe jak na początku: pozytywne Heartlines, przebojowe, olśniewające Spectrum, niezwykłe All This And Heaven Too, i fenomenalne Leave My Body, które idealnie zamyka album.

Teksty piosenek są równie magiczne i baśniowe co muzyka. Właściwie nie da się dokładnie powiedzieć, o czym mówi warstwa liryczna. Każdy może je interpretować po swojemu. Szczególnie przypadł mi do gustu ten nostalgiczny, mroczny klimat, w który można się wczuć jeszcze lepiej dzięki tekstom. Chociaż i tak sądzę, że muzyka bardziej pobudza wyobraźnię.

Krążek jak najbardziej sprostał moim oczekiwaniom, a nawet dostałam więcej, niż się spodziewałam. Jak dla mnie różnica między "Lungs" a "Ceremonials" jest taka, że pierwszy album ma bardziej pozytywne, ciepłe brzmienie, a drugi jest bardziej tajemniczy, mroczny, gdzieniegdzie psychodeliczny. "Ceremonials" przenosi słuchacza w niesamowity magiczny świat spowity mgłą tajemnicy. Muzyka Florence + The Machine jest bogata w przeróżnie dźwięki, często słyszymy genialne smyczki i różnego rodzaju niestandardowe dodatki. To właśnie uwielbiam w F+TM - potrafią stworzyć coś bardzo oryginalnego, co wykracza poza normy dzisiejszego popu.
Moja ocena: 9/10.

niedziela, 2 czerwca 2013

Recenzja albumu Birdy "Birdy"


01. 1901
02. Skinny Love
03. People Help The People
04. White Winter Hymnal
05. The District Sleeps Alone Tonight
06. I'll Never Forget You
07. Young Blood
08. Shelter
09. Fire And Rain
10. Without A Word
11. Terrible Love

Birdy, a właściwie Jasmine van den Bogaerde, to brytyjska wokalistka i kompozytorka, która zadebiutowała w 2011 roku swoją pierwszą płytą "Birdy", mając wtedy zaledwie 15 lat. Prawdę mówiąc, od razu zrobiła na mnie dobre wrażenie, bo słysząc tylko single, od razu wiadomo, że muzyka, którą prezentuje Birdy to nie byle co, a sama Brytyjka jest bez wątpienia utalentowaną młodą artystką.

Album otwiera 1901 - spokojny i delikatny utwór, który dobrze oddaje atmosferę płyty. Już na samym początku uwagę słuchacza przykuwa dojrzały głos piętnastoletniej Birdy. Kolejny utwór, jeden z singli, to Skinny Love. Jak dla mnie, jest to jeden z najmocniejszych punktów na krążku. Oprócz wokalu słyszymy tylko fortepian. Zazwyczaj lubię, kiedy na melodię składa się wiele instrumentów, jednak u Birdy sam fortepian całkowicie wystarcza, i jeszcze bardziej podkreśla delikatność jej muzyki. Następnie mamy utwór People Help The People, z którego wokalistka jest najlepiej znana. W tej kompozycji również słychać głównie fortepian, jednak w pewnym momencie w tle pojawia się perkusja oraz instrumenty smyczkowe. People Help The People, ze swoim chwytliwym refrenem, to jak najbardziej jeden z najmocniejszych punktów albumu. Mnie osobiście bardzo przypadł do gustu utwór White Winter Hymnal, do którego na pewno będę wracać. Bardzo delikatny, lekki i pozytywny. Warto też zwrócić uwagę na jedną z niewielu żwawszych piosenek, czyli Fire And Rain. Na płycie umieszczono tylko jeden utwór autorstwa BirdyWithout A Word, który moim zdaniem, niestety wcale się nie wyróżnia, ale go doceniam. Pozostałe 10 piosenek to covery.

Birdy jest jeszcze bardzo młodą artystką, więc różne niedociągnięcia można jej wybaczyć. Podoba mi się, że muzyka, którą prezentuje nie jest komercyjna. Jeśli chodzi o płytę, jest spójna, miejscami trochę monotonna, ale nie znaczy to, że zła. Szkoda też, że album zawiera tylko jedną piosenkę w całości autorstwa Birdy, ale akceptuję, że wokalistka jest jeszcze bardzo młoda, więc mogła sobie pozwolić na coverowanie w takich ilościach. Ogółem muzyka na albumie jest bardzo delikatna i spokojna, a w każdym utworze nieodzowną częścią jest fortepian.
Moja ocena: 7/10.

wtorek, 28 maja 2013

Legendarny klawiszowiec

Ray Manzarek - współzałożyciel oraz klawiszowiec legendarnego zespołu The Doors, urodzony 12 lutego 1939 roku. Był wnukiem emigrantów z Polski.
Od najmłodszych lat Ray miał bliski kontakt z muzyką; od dziecka grał na pianinie. Duży wpływ na jego muzykę miały jazz i blues. Oprócz albumów wydanych z The Doors, Ray wydał także trzy solowe albumy.
Zmarł 20 maja bieżącego roku w wieku 74 lat, z powodu nowotworu.

Uznałam, że warto poświęcić mu choć tę jedną, krótką notkę, ponieważ on również w jakiś sposób zasłużył się w historii muzyki. R.I.P. Ray Manzarek


***

wtorek, 21 maja 2013

Recenzja albumu Rihanny "Talk That Talk"


01. You Da One
02. Where Have You Been
03. We Found Love Feat. Calvin Harris
04. Talk That Talk Feat. Jay-Z
05. Cockiness (Love It)
06. Birthday Cake
07. We All Want Love
08. Drunk On Love
09. Roc Me Out
10. Watch N' Learn
11. Farewell

Rihannę zna każdy, więc chyba nie muszę jej szczegółowo przedstawiać. Wspomnę tylko, że od 2005 roku aż do teraz piosenkarka wydaje co roku jedną płytę, a jej piosenki bardzo szybko i w dużych ilościach zajmują najwyższe miejsca na listach przebojów. Dzisiaj zrecenzuję szósty album barbadoski, "Talk That Talk" [2011].

Album otwiera singlowa, dość osobliwa, jak dla mnie, piosenka You Da One. Jednak nie ocieka elektroniką, więc słucha się jej całkiem przyjemnie. Kolejny singiel to Where Have You Been. Dla tego numeru nie jestem już tak wyrozumiała - w moich oczach kawałek to jakieś nieporozumienie. Brzmi jak pierwsza lepsza popowa piosenka (biorąc pod uwagę dzisiejszy pop) i jak dla mnie nie wyróżnia się żadnym elementem. Kolejna piosenka i singiel to We Found Love, które spotkało się z wielkim zainteresowaniem słuchaczy. W studio towarzyszył Rihannie Calvin Harris, który również przyczynił się do powstania piosenki. Miliony ludzi zasłuchiwały się w We Found Love przez bardzo długi czas, stacje radiowe bez przerwy to puszczały, jednak oprócz tego, że piosenka jest bardzo chwytliwa, nie widzę powodu, by się nią zanadto interesować. Jak dla mnie jest zbyt banalna, a refren to powtarzanie w kółko tych samych słów. Kolejny utwór (i singiel) to Talk That Talk wykonane z Jayem-Z. Tu również nie widzę niczego oryginalnego. Następnie mamy Cockiness (Love It). Ciekawy, aczkolwiek moim zdaniem bardzo odpychający numer. Birthday Cake ma zaledwie minutę i pół, ale idealnie wpasowuje się w elektroniczny i nieco irytujący klimat płyty. Przy wolniejszym We All Want Love można odetchnąć od ociekających elektroniką kawałków. Potem mamy ciężkie przez wokal Rihanny Drunk On Love. Słychać, że piosenkarka słabo sobie tu poradziła. Skończę już opisywać utwory i przejdę do podsumowania.

Szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś lepszego i bardziej przemyślanego. "Talk That Talk" nie zalicza się do albumów dobrych i przemyślanych, a tak się właśnie dzieje, kiedy dąży się do wydania jednej płyty co roku, a nie do tego, by pozostało coś w historii muzyki. Płyta niczym mnie nie zaskoczyła; gdybym jej nie przesłuchała, niczego bym nie straciła. Utwory są do siebie podobne, niczym się nie wyróżniają. Ilość elektroniki jest czasem irytująca, a o warstwie lirycznej wolałabym nawet nie wspominać, jednak napiszę, że jest ona żenująca i przewidywalna.
Moja ocena: 4/10.

wtorek, 7 maja 2013

Recenzja albumu Carly Rae Jepsen "Kiss"


01. Tiny Little Bows
02. This Kiss
03. Call Me Maybe
04. Curiosity
05. Good Time Feat. Owl City
06. More Than A Memory
07. Turn Me Up
08. Hurt So Good
09. Beautiful Feat. Justin Bieber
10. Tonight I'm Getting Over You
11. Guitar String / Wedding Ring
12. Your Heart Is A Muscle

Kanadyjska wokalistka, Carly Rae Jepsen, jest nam wszystkim doskonale znana ze swojego hitu Call Me Maybe, który, jakiś czas temu, słyszało się na każdym kroku. Często zastanawiałam się nad całym tym zamieszaniem stworzonym wokół Jepsen - przecież to tylko jedna piosenka (i to nie koniecznie dobra), więc po co robić z niej jakąś wielką gwiazdę. Ale przecież nie bez powodu istnieją specjaliści, którzy nie patrzą na wartość tego, co wypuszczają w obieg, tylko za ile pieniędzy można to sprzedać. W skrócie - mam wrażenie (może nawet trafne), że Jepsen jest jednym z "prodkutów" stworzonych przez masę producentów, którzy nie liczą się ze słuchaczami. A słuchaczy i fanów powinno się szanować, bo czymże byliby bez nich "artyści"? W każdym razie (nawet jeśli słuchanie tego krążka to masochizm) dzisiaj zrecenzuję drugi studyjny album Carly, "Kiss" [2012].

Pierwsza na krążku jest piosenka Tiny Little Bows. Naprawdę, chciałam podejść do tej płyty z pozytywnym nastawieniem, ale spodziewałam się czegoś lepszego. A więc pozytywne nastawienie mnie zawiodło, bo Tiny Little Bows jest już na mojej niepisanej liście "nie słuchaj nigdy więcej". Nie spodziewałam się, że sam początek będzie aż tak zły. Od dawna nie słyszałam czegoś tak plastikowego i sztucznego. Kolejny numer, This Kiss, prawie wcale nie różni się od pierwszego. Równie sztuczne i plastikowe, ale jeszcze bardziej irytujące. Trzecia piosenka [Boże! Kiedy koniec?!] to hitowe Call Me Maybe. Nie muszę chyba dokładnie opisywać tej porażki. Chwytliwa melodia i infantylny tekst. Widocznie Carly wraz z masą producentów nie kłopotali się, by chociaż ten utwór brzmiał co najmniej poprawnie. Kolejny numer to Curiosity. Czwarty raz słyszę ten sami bit. Niestety, to jeszcze nie koniec. Cóż, powinnam jakoś opisać tę piosenkę. Aczkolwiek byłoby to pozbawione jakiegokolwiek sensu, ponieważ numer nie różni się wcale od swoich poprzedników. Potem pojawia się utwór Good Time, gdzie do Jepsen dołączył Owl City. Ucieszyłam się bardzo, że chociaż na chwilę głos Carly zostanie zastąpiony jakimś męskim wokalem. Numer nie jest aż tak wkurzający, jak poprzednie, a więc nie ma aż tak złego wpływu na psychikę słuchacza. Jest znośny. Po nim następują trzy identyczne nagrania: More Than A MemoryTurn Me UpHurt So Good. Widać tu brak jakiejkolwiek inwencji twórczej. Podaruję sobie pisanie na ten temat, bo padłoby kilka niemiłych epitetów. Kolejny utwór to Beautiful z Justinem Bieberem. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że kiedykolwiek ucieszy mnie głos Biebera. A jednak stało się, wokal Biebera był nawet ulgą ze względu na niezbyt dobry wokal Carly. Ku mojemu zdziwieniu Beautiful rozpoczynają dźwięki gitary akustycznej. Nie spodziewałam się nawet chwilowego braku elektroniki, ale ten brak się pojawił, co podnosi wartość piosenki. Trzy ostatnie nagrania, Tonight I'm Getting Over YouGuitar String / Wedding RingYour Heart Is A Muscle, to już powrót do ciężkiej elektroniki. W tym ostatnim (najlepszym z tych trzech) pojawia się, o dziwo, fortepian, ale elektroniczny bit dalej tam jest, a może gdyby z niego zrezygnowano, piosenka jakoś by brzmiała.

Kiedy piosenkarka wydała tę płytę, miała 27 lat. Gdy wokalista jest w takim wieku, można od niego oczekiwać czegoś poważnego, ale Carly, z tego co widać, nie zalicza się do poważnych wokalistów. Ze względu na jej wiek, muzykę, którą przedstawia można określić jako bardzo infantylną. Nadmiar elektroniki sprawia, że każda piosenka się ze sobą zlewa, a w efekcie słuchamy cały czas tego samego utworu. Mam wrażenie, że 9 na 12 piosenek jest tylko po to, żeby wypełnić pustkę wokół Call Me Maybe, Good Time i Beautiful, z czego tylko tego ostatniego da się normalnie słuchać. Przesłodzona "muzyka" Carly to jakieś nieporozumienie, ponieważ sama piosenkarka nie wyróżnia się ani głosem ani pomysłowością.
Moja ocena: 2,5/10.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Recenzja albumu Aerosmith "Aerosmith"


01. Make It
02. Somebody
03. Dream On
04. One Way Street
05. Mama Kin
06. Write Me A Letter
07. Movin' Out
08. Walkin' The Dog

"Aerosmith" [1973] to debiutancki album legendarnego, jak na moje oko, zespołu Aerosmith. W skład grupy wchodzą: Steven Tyler (wokal), Joe Perry (gitara prowadząca), Tom Hamilton (gitara basowa), Joey Kramer (perkusja) i Brad Whitford (gitara rytmiczna). Płyta, o której dzisiaj opowiem, jest dosyć krótka - tylko osiem utworów - jednak bardzo przypadła mi do gustu.

Pierwszy na krążku jest utwór Make It. Po pierwszym jego przesłuchaniu nie wydawał mi się wyjątkowy; brzmiał jak najzwyklejszy rockowy kawałek. Jednak kiedy się z nim osłuchałam, bardzo często gościł na mojej playliście. Szczególnie podoba mi się refren. Kiedy tylko włączyłam płytę, od razu zwróciłam uwagę na głos Tylera, który nie był jeszcze tak "zadymiony" i chropowaty jak obecnie. Ale głos Tylera to głos Tylera, a więc zawsze będzie brzmiał genialnie. Kolejny utwór nosi tytuł Somebody. Bardzo pozytywny kawałek. Stylistyką nie różni się od pierwszego. Pomimo, że jest dość zwyczajny, słuchanie go sprawia mi niemałą przyjemność. Następnie mamy legendarne już Dream On. Na wstępie słychać gitarę, fortepian i skrzypce - imponująca różnorodność instrumentów (jak na Aerosmith z pierwszego krążka). Potem wchodzi, o dziwo, delikatny głos Tylera, a zaraz potem dochodzi reszta instrumentów. Już po pierwszym przesłuchaniu kawałek mnie oczarował, a wręcz powalił na kolana. Cały utwór jest naprawdę genialny, nie mówiąc już o refrenie. Kolejny utwór to bluesowe siedmiominutowe One Way Street.  Zazwyczaj tak długie piosenki mają tendencję do zanudzania słuchacza, jednak One Way Street pod żadnym względem się do nich nie zalicza. Słychać tutaj harmonijkę ustną, w przyszłości charakterystyczną dla Aerosmith. Pod koniec melodia się nieco zmienia, a efekt jest naprawdę świetny. Ogółem bardzo pozytywny i energiczny utwór, przy którym nie sposób nie tupać nogą. Potem mamy kolejny hit zespołu, Mama Kin. Bardzo chwytliwe, dynamiczne, pozytywne, a gitara naprawdę zniewalająca. Po prostu piękny, klasyczny rockowy utwór. Przejdę od razu do ostatniej piosenki, Walkin' The Dog, która jest coverem Rufusa Thomasa. Ku mojemu zdziwieniu kawałek ma funkowe elementy, czego nie spodziewałam się po Aerosmith. Jednak dzięki temu utwór pozytywnie się wyróżnia.

Płyta jest spójna, wszystkie utwory są utrzymane w tej samej stylistyce. Za pierwszym razem mogą wydać się prawie identyczne, jednak po kilkakrotnym przesłuchaniu albumu, dostrzega się znaczące różnice między nimi. Jak na debiut, płyta jest naprawdę dobra. Określiłabym ją jako klasyczny, rockowy krążek. Album nie jest jakąś innowacją, ale trzeba przyznać, że Aerosmith ma swoje miejsce w historii muzyki rockowej. Uważam, że album jest wart przesłuchania.
Moja ocena: 9/10.

środa, 17 kwietnia 2013

Recenzja albumu AC/DC "High Voltage"


01. It's A Long Way To The Top (If You Wanna Rock 'N' Roll)
02. Rock 'n' Roll Singer
03. The Jack
04. Live Wire
05. T.N.T.
06. Can I Sit Next To You Girl
07. Little Lover
08. She's Got Balls
09. High Voltage

AC/DC to jeden z tych legendarnych zespołów rockowych, których twórczość miała wpływ na miliony fanów. Dzisiaj zrecenzuję ich pierwszy ogólnoświatowy krążek, "High Voltage" [1976]. Przed wydaniem tego albumu na całym świecie, w Australii (skąd pochodzi zespół) ukazały się wcześniej dwa krążki, "High Voltage" oraz "T.N.T.". Ogólnoświatowa wersja płyty "High Voltage" łączy w sobie niektóre utwory ze swoich australijskich poprzedniczek.

Album otwiera It's A Long Way To The Top (If You Wanna Rock 'N' Roll). Utwór dobrze oddaje klimat krążka. Jest dynamiczny, dobrze słychać wszystkie instrumenty, przy czym wpada w ucho. Naprawdę udany kawałek. Mając za sobą taki początek, chętnie słuchałam dalej. Jedyne, czego nie odebrałam w pełni pozytywnie to dudy, które gdzieniegdzie się pojawiają. Jednak przez to że ja się troszkę czepiam nie można odmówić piosence przebojowości. Potem mamy równie chwytliwe Rock 'n' Roll Singer. Tak jak przy poprzednim utworze, zachwyciły mnie gitarowe riffy. Naprawdę świetnie komponują się z resztą. Co do wokalu, na początku głos Bona Scotta był mi całkowicie obojętny, ale kiedy się do niego przyzwyczaiłam, zaczął mi się szczerze podobać. Kolejny utwór, The Jack, o bluesowym rytmie, oczarował mnie już mniej. Zapewne dlatego, że w refrenie są wielokrotnie powtarzane te same słowa. Muszę jednak wspomnieć, że do tego kawałka głos Scotta pasuje idealnie. W sumie całość można uznać za udaną. Kolejny numer to Live Wire. Musiałam się z nim trochę osłuchać. Po jakimś czasie naprawdę go polubiłam. Następnie mamy jeden z największych przebojów zespołu - T.N.T. Jest to jeden z tych uzależniających kawałków, które cały czas słyszysz w głowie. Refren jest tutaj niezwykle chwytliwy. Cała piosenka jest dosyć zróżnicowana - na początku i pod koniec słyszymy krzyki muzyków, potem świetne zwrotki i rewelacyjny refren. Wiem, że to dopiero połowa płyty, ale T.N.T. przypieczętowało tylko moje zadowolenie z sięgnięcia po album "High Voltage".  W Can I Sit Next To You Girl urzekło mnie brzmienie gitar. Little Lover ma osobliwą atmosferę. Kiedyś żona Scotta poprosiła go, by napisał o niej piosenkę. Napisał więc She's Got Balls (PL: Ona ma jaja), za co ta się z nim rozwiodła. Biorąc pod uwagę samo brzmienie utworu, jest dobry, choć nie zalicza się do moich ulubionych. Na koniec zaserwowano słuchaczom piosenkę tytułową, High Voltage. Jak na moje oko, jest podobna do tych z początku. Brzmi naprawdę świetnie.

Długo się nad tym zastanawiałam, i doszłam do wniosku, że na każdym kroku zachwyca mnie prostota ich muzyki. Bardzo proste a jednak genialne. Nie mam najmniejszych wątpliwości co do talentu członków AC/DC. Muszę wyróżnić gitarzystę, Angusa Young'a. Słychać, że facet wie, co robi. Słabych punktów na krążku jest niewiele. Co tu dużo mówić, klasyka rocka.
Moja ocena: 9/10.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Recenzja albumu The Beatles "With The Beatles"


01. It Won't Be Long
02. All I've Got To Do
03. All My Loving
04. Don't Bother Me
05. Little Child
06. Till There Was You
07. Please Mister Postman
08. Roll Over Beethoven
09. Hold Me Tight
10. You Really Got A Hold On Me
11. I Wanna Be Your Man
12. Devil In Her Heart
13. Not A Second Time
14. Money (That's What I Want)

Legendarnych Beatlesów raczej nie muszę przedstawiać. W każdym razie dzisiaj zrecenzuję ich drugi krążek "With The Beatles" [1963]. Recenzję pierwszej płyty już pisałam >>klik<<. Zdziwiłam się niezmiernie, kiedy dowiedziałam się, że album "With The Beatles" został wydany tylko cztery miesiące po pierwszym, "Please Please Me". Zatem nikt się nie zdziwi, jeśli powiem, że druga płyta nie różni się wcale od pierwszej pod względem brzmienia.

Album otwiera kawałek It Won't Be Long - bardzo przyjemny, pozytywny i krótki, tak jak to zazwyczaj bywa u Beatlesów w najmłodszych latach. Muzyka i teksty nie są skomplikowane, przez co łatwo trafiają do słuchacza. Muszę dodać, że kiedy słucham Beatlesów, mimowolnie się uśmiecham. Drugi utwór, All I've Got To Do, nie różni się od poprzedniego pod względem brzmienia; jest tak samo pozytywny i przyjemny. Po dwóch pierwszych piosenkach można zauważyć, że ważnym szczegółem w muzyce Beatlesów są chórki. Są nierozłączną częścią, dopełniającą całość. Trzeci utwór, All My Lovingto jeden z moich ulubionych. Wokal prowadzący objął tutaj McCartney. Nie wiem dlaczego tak jest, ale do piosenek w wykonaniu Paul'a mam większą sympatię (chociaż w sumie darzę ogromną sympatią większość utworów Beatlesów). Numer cztery to Don't Bother Me, napisane przez gitarzystę, George'a Harrisona. Co dziwne, piosenka nie jest taka wesolutka jak reszta. Ale tak samo rewelacyjna.


Kolejny utwór, Little Child, jest przepełniony tą Beatlesową pozytywną energią. Bardzo dynamiczny kawałek. Następnie pojawia się utwór Till There Was You w wykonaniu Paul'a. W odróżnieniu do poprzedniego, ten jest spokojny, zagrany na gitarze akustycznej. Please Mister Postman to jeden z coverów, których na płycie jest sześć. Bardzo szybko wpada w ucho, z resztą jak wszystko na krążku. Roll Over Beethoven to kolejny cover. Typowo rockandrollowy utwór. Można powiedzieć, że to najszybszy kawałek na płycie. Bardzo przypadł mi do gustu. Pominę dwa utwory i przejdę od razu do następnego. I Wanna Be Your Man w wykonaniu perkusisty, Ringo Starr'a. Zawsze mnie śmieszył sposób grania Ringa, a kiedy słucham utworów, w których objął wokal prowadzący, zawsze chce mi się śmiać. Nie znaczy to jednak, że piosenka jest zła. Mnie się podoba.


Kolejny kawałek, jeden z moich ulubionych, Devil In Her Heart, ma w swoim brzmieniu coś, co go wyróżnia. Jest nawet więcej niż przyjemny. Przejdę od razu do ostatniego numeru, czyli Money (That's What I Want). Jest to jeden z tych bardziej wyróżniających się. Może dlatego, że jest wykonany z ponadprzeciętną ilością pianina.

Utwory na "With The Beatles" są utrzymane w takim samym klimacie - są pozytywne, przyjemne, dość dynamiczne. Typowo Beatlesowe. Genialne w swojej prostocie. Bardzo szybko wpadają w ucho i nie mogą wyjść. Warto wspomnieć, że prawie wszystkie są o miłości :) Album jest jednym z moich ulubionych.
Moja ocena: 10/10. Polecam!

piątek, 15 marca 2013

Recenzja albumu Zaz "Zaz"


01. Les Passants
02. Je Veux
03. Le Long De La Route
04. La Fée
05. Trop Sensible
06. Prends Garde À Ta Langue
07. Ni Oui Ni Non
08. Port Coton
09. J'aime À Nouveau
10. Dans Ma Rue
11. Éblouie Par La Nuit

Zaz, a właściwie Isabelle Geffroy, to francuska wokalistka, która zadebiutowała w 2001 roku wraz z zespołem Fifty Fingers. Potem przeniosła się do grupy Don Diego, a kiedy znów jej nie wyszło, wyjechała do Paryża, gdzie śpiewała w piano-barach oraz grywała w kabaretach. W 2010 roku wydała swoją debiutancką płytę, która została nazwana po prostu "Zaz". O tym właśnie krążku dzisiaj opowiem.

Na początek zaserwowano słuchaczom Les Passants. Utwór rozpoczyna kilka dźwięków zagranych na cymbałkach, co wprowadza do utworu aurę tajemniczości. Jeśli chodzi o instrumenty, jest dość oszczędnie - pojawia się tu głównie gitara akustyczna, fortepian, perkusja w tle. I oczywiście wokal Zaz o ciekawej barwie. Dwójka, czyli Je Veux to chyba najpopularniejszy utwór Zaz. No cóż, nie można powiedzieć, że kawałek jest przeciętny. Refren, a właściwie cała piosenka jest bardzo chwytliwa. Przeskoczę jeden utwór i zatrzymam się na czwórce, czyli La Fée. Bardzo pozytywny i przyjemny kawałek. Słychać tutaj bardzo wyraźnie fortepian, który odgrywa w utworze ważną rolę. Pod koniec słychać też sekcję dętą - bardzo dobrze się wpasowuje. Kolejna piosenka, która zwróciła moją uwagę to Prends Garde À Ta Langue. Powiedziałabym, że ma retro-brzmienie. A oprócz tego jest chwytliwa, głównie za sprawą swojego rytmu.

Ponieważ teksty piosenek są po francusku, a nie jak większość po angielsku, nie każdy może je rozszyfrować poprzez samo słuchanie. A więc teksty piosenek są bardo zróżnicowane. Jedna opowiada o wróżce, inna o tym, że z pieniędzy i z dóbr materialnych nie da się czerpać szczęścia, a jeszcze inna o uczuciach. Jednak najbardziej urzekł mnie tekst do "Dans Ma Rue", w którym opisane jest po prostu życie.

Utwory na "Zaz" są podobne pod względem brzmienia i stylu wokalistki, ale różnią się od siebie. Dlatego trudno mi opisać te różnice, bo każdy musi je wyczuć na własną rękę. Jednak mi ten krążek bardzo przypadł do gustu. Można się przy nim naprawdę dobrze zrelaksować. Album nie jest jakimś arcydziełem, ale jest ponadprzeciętny i bardzo przyjemny w odbiorze.
Moja ocena: 7/10.

piątek, 8 marca 2013

Recenzja albumu One Direction "Take Me Home"


01. Live While We're Young
02. Kiss You
03. Little Things
04. C'mon, C'mon
05. Last First Kiss
06. Heart Attack
07. Rock Me
08. Change My Mind
09. I Would
10. Over Again
11. Back For You
12. They Don't Know About Us
13. Summer Love

Jak wiadomo, wiele nastolatek szaleje za, obecnie bardzo popularnym, brytyjsko-irlandzkim boysbandem - One Direction. Skład grupy to: Harry Styles, Liam Payne, Zayn Malik, Louis Tomlinson i Niall Horan. Wymienieni młodzieńcy zyskali sławę, zajmując trzecie miejsce w brytyjskiej edycji programu X Factor. Nie rozumiem, na czym polega cała ta faza na 1D. Ja ich widzę, jako zwykłych młodych ludzi, którym zachciało się sławy. A zatem ich muzyka nie może olśniewać, gdyż muzyką można nazwać tylko całą tą drugoplanową otoczkę wokół nich samych. Dzisiaj zrecenzuję ich drugi album, "Take Me Home" [2012]. Już od pewnego czasu jestem ciekawa, co ludzie w tym widzą i muszę mieć o tym własne zdanie.

Pierwszy utwór na krążku, i zarazem pierwszy singiel, został zatytułowany Live While We're Young. Można powiedzieć, że jest to przeciętna popowa piosenka, która została stworzona, żeby zarobić pieniądze. Kawałek ma chwytliwy refren, wesołą atmosferę. Nie słucha się go źle, ale mam takie odczucie, że jest strasznie sztuczny. No bo nie chce mi się wierzyć, że ci młodzieńcy (średnia wieku: 20 lat) są namiętnymi słuchaczami popu (biorąc pod uwagę dzisiejszy pop). Drugi utwór to Kiss You. Jest utrzymany w takim samym klimacie, jak poprzedzający go numer - równie wesoły i chwytliwy. Cóż, nie byłoby to zgodne z prawdą, gdybym powiedziała, że ich muzyka mi się podoba, ale "Kiss You" "toleruję bardziej" niż "Live...". Chociaż w sumie nie ma między obiema piosenkami dużych różnic, więc co tu dużo mówić. Następnie pojawia się akustyczna ballada Little Things, która w zamyśle autorów najprawdopodobniej miała być wzruszająca. Podoba mi się pewien szczegół, bo zaspokoił moją ciekawość, a mam na myśli to, że każdy z członków 1D śpiewa tutaj osobno i można przeanalizować głos każdego z nich. Ogólnie piosenka jest lekka i nie sprawia bólu podczas słuchania, czyli mogę zaliczyć ją jako jedną z tych pozytywnych. O kolejnej piosence, czyli C'mon, C'mon, nie będę się zbytnio rozpisywać, bo na razie nie mam ochoty używać niemiłych epitetów. I to samo dotyczy Last First Kiss i Heart AttackPrzejdę od razu do Rock Me, które chyba miało być jakąś inną wersją "We Will Rock You" zespołu Queen. Cóż, nie wyszło. Moją uwagę zwróciło głupiutkie I Would. Słuchając tego po raz pierwszy, moja brew powędrowała w górę, wyrażając w ten sposób zażenowanie. Więcej na temat tej piosenki nie powiem, bo tu również padłoby kilka nieprzyjemnych przymiotników. Mam dość i przejdę od razu do podsumowania.

Mamy tu klika ballad, przeważają jednak "wesolutkie", chwytliwe kawałki. Cały krążek jest moim zdaniem zbyt jednolity. Są oczywiście różnice między piosenkami, ale są one dość mało zauważalne. Album powstawał pod okiem dwunastu producentów i tekściarzy. Jaki jest efekt? Dosyć marny. Chłopcy z One Direction (a raczej cała masa wyżej wspomnianych ludzi) nie wykreowali własnego stylu. Ich "twórczość" jest przeciętna. A szkoda, że w muzyce nie poszli w trochę inne klimaty, bo oglądałam z nimi kilka wywiadów i nie są wcale tacy infantylni, na jakich mogą wyglądać. Jeśli uważają muzykę za swoje powołanie, to dobrze, że pracują w tej branży, ale w materiale, który od nich dostajemy jest za mało ich własnego wkładu w całą tą (niestety) zbyt "komercyjną breję".
Moja ocena: 4/10.

piątek, 22 lutego 2013

Recenzja albumu Jessie J "Who You Are"


01. Price Tag Feat. B.o.B
02. Nobody's Perfect
03. Abracadabra
04. Big White Room (Live)
05. Casualty Of Love
06. Rainbow
07. Who's Laughing Now
08. Do It Like A Dude
09. Mamma Knows Best
10. L.O.V.E.
11. Stand Up
12. I Need This
13. Who You Are

Jessie J, a właściwie Jessica Ellen Cornish, to brytyjska wokalistka, która swoją karierę zaczęła od pisania tekstów piosenek dla Justina Timberlake'a, Alicii Keys i Christiny Aguilery. Potem związała się z kilkoma wytwórniami i postanowiła wydać swój własny album. Nad debiutanckim krążkiem, "Who You Are" [2011], pracowała przez sześć lat. Tą właśnie płytę dzisiaj zrecenzuję. Ciekawe, czy sześcioletnia praca przyniosła dobry efekt...

Album otwiera singlowe Price Tag, gdzie do Jessie dołączył B.o.B. Piosenka jest bardzo chwytliwa, ale nie jest tak tandetna, jaka może się wydawać. Mówi o tym, że "pieniądze szczęścia nie dają". Cóż, cały tekst nie jest taki znowu bezsensowny. Po Price Tag chciało mi się słuchać dalej. Druga piosenka i kolejny singiel to Nobody's Perfect. Kawałek nie przypadł mi do gustu, może dlatego, że niczym się nie wyróżnia. Zwykły (zbyt przeciętny) popowy numer. Kolejny utwór to Abracadabra. To również można nazwać przeciętną popową piosenką, jednak jest bardzo przyjemna w odbiorze. Następnie mamy utwór Big White Room, który został umieszczony na płycie w wersji live. Fajny pomysł, ale utwór niczym mnie nie olśnił. Zwyczajna, można powiedzieć nijaka melodia, z gitarą akustyczną w tle. Może i słychać tu możliwości wokalne Jessie, ale utwór wyróżnia się na tle reszty tylko tym, że jest w wersji live. Następny utwór to podchodzące pod soul Casualty Of Love. Brzmienie piosenki zupełnie różni się od poprzednich czterech numerów. Słychać tutaj w tle fortepian, a pod koniec pojawiają się ciche chórki, co sprawia, że piosenka brzmi dość delikatnie. Nie znaczy to, że źle. Jest całkiem dobra. Kolejny numer, czyli Rainbow jest pół-rapowany. Właściwie niczym specjalnym się nie wyróżnia. Jeden z uciążliwych dla ucha wypełniaczy. Zaraz potem mamy jeden z singli, czyli przebojowe Who's Laughing Now. Piosenka jest niezwykle chwytliwa i jednocześnie da się jej słuchać (nie jak Kesha ;p). W pozytywnym sensie wyróżnia się spośród reszty. Następny utwór, również singiel, to Do It Like A Dude. Piosenka została napisana przez Jessie dla Rihanny, ale autorka postanowiła ją sobie zostawić. Utwór jest co najmniej dziwny. Wyobrażam sobie go w ustach Rihanny i uważam, że o wiele lepiej brzmiałby w wykonaniu barbadoski. Piosenka kojarzy mi się z czarnoskórym raperem i w ogóle nie pasuje mi do JessieDo It Like A Dude razem z Price Tag jest najważniejszym singlem i na pierwszym miejscu promuje płytę, co uważam za totalną pomyłkę. Skończę tutaj opisywanie utworów i przejdę do podsumowania.


Album "Who You Are" jest typowo popowy. Ma wszystko, czego potrzeba, by osiągnąć komercyjny sukces. Ale czy krążek jest wartościowy? Cóż, nie wniósł niczego do mojego życia ani nie zmienił moich poglądów na muzykę. Ogólnie słuchało się przyjemnie, ale uważam, że "Who You Are" to jednorazowa płyta. Kilka razy się przesłucha i dość szybko się nudzi. Kiepski wynik biorąc pod uwagę, że krążek był przygotowywany przez sześć lat...
Moja ocena: 6.5/10.

czwartek, 21 lutego 2013

"What a Wonderful World"

Zapewne wszyscy dobrze znają ponadczasowy utwór "What a Wonderful World". Jako pierwszy wykonywał go Louis Armstrong, więc można powiedzieć, że jego wersja jest oryginałem (chociaż z drugiej strony każda interpretacja jest na swój sposób oryginałem). Piosenka została napisana specjalnie dla Armstronga przez Boba Thiele i George'a Davida Weissa. Tym dwóm panom należą się gratulacje za tak wspaniały utwór.
W latach swojego powstania, czyli w latach 60-tych piosenka ta nie stała się popularna w USA, chociaż miała na celu zmieniać społeczeństwo właśnie tam. Za to zyskała pierwsze miejsce na brytyjskiej liście przebojów.
Po jakimś czasie utwór zaczął ponownie zyskiwać popularność, a wtedy zaczęto często wykorzystywać go w ścieżkach dźwiękowych do filmów oraz coverować. W dzisiejszej notce chcę skupić się głównie na coverach.

"What a Wonderful World" w różnych wykonaniach (wybrałam te najciekawsze):

- Louis Armstrong [oryginał]